"Wigilia" firmowa




Elo!
Wigilia firmowa. Śmieszno straszna tradycja. Pracowałem w niejednej knajpie i zawsze było to ciekawe przeżycie. Nawet, jeśli zaczynało się
opłatkiem i barszczem, to koniec i tak wyglądał tak samo ... pobudką rano, szumem w głowie, pytaniem gdzie ja jestem i w czyim domu?
Różnie to wszędzie wygląda, pracodawca wynajmuje salę/restauracje, żeby usiąść z personelem. Lub zamawia coś z zewnątrz. W gastronomii jest tak, że generalnie w większości przypadków kuchnia przygotowuje coś do zjedzenia.
W jednej restauracji mieliśmy raz niespodziankę. Szefowa powiedziała, że to ona nam przygotuje kolacje. Upiekła kaczkę, jakieś ciasta, ze wsi przywiozła kiełbasy i szynki (dokładnie nie pamiętam, bo szef chodził z tacą, a na niej zamiast opłatka miał kieliszki z wódką i szczerze się z nami "łamał" :p )
W tym roku zastanawiałem się jak będzie wyglądało spotkanie przedświąteczne w naszej firmie. W końcu tylko ja gotuję, więc pewnie wszyscy będą patrzeć na mnie, Ale nie! Niespodzianka! Dziewczyny zaproponowały, żeby każdy coś od siebie dał/zrobił. Bez spiny, bez krępacji, co kto umie/może. Roboty i tak mamy tyle, że z założenia mieliśmy zjeść to wszystko "w locie", kończąc swoje projekty, skrypty, diety dla pacjentów, menu itd., żeby nie zabierać pracy ze sobą na urlop.
Co mieliśmy dobrego?
 No i to by było na tyle, że jem węgle na noc i "czymie dietę"
Z początku się jeszcze trzymałem...
-  zjadłem kawałek ananasa (w końcu pomaga trawić białko!)
-  kawałek mango (od jednego kawałka nikt nie umarł!)
- mandarynkę (ale tylko pół!)
- kilka kulek morwy w czekoladzie ...
I tak czuję, że coś się dzieje, jakiś głodny się robię ...
Co prawda do obiadu jeszcze trochę czasu, bo to jeszcze 11 nie było, ale pieprzę - jem obiad.
Czyli 200g tatara z jelenia + 300g gotowanych warzyw. Myślę sobie, najem się, to dam radę...
Jaaaasne ...
Po 12 zaczęliśmy porcjować ciasta... nieśmiało mówię, że dietetyk mi zabronił jeść między posiłkami i węglę mam jeść na noc i w ogóle ... Co usłyszałem? JAK NIE ZJESZ MOJEGO CIASTA TO SIĘ OBRAŻĘ!
No dobrze... raz nie zawsze, dwa razy, to nie wciąż ...
Zjadłem po kawałku każdego ... a potem jeszcze raz po kawałku każdego, a potem zacząłem zasysać orzechy w czekoladzie ...
Jak to ładnie podsumowała szefowa "obżerasz się jak młody prosiaczek". Nie mogłem przestać. Jedyne o czym myślałem to  CUKRU!
Efekt był jaki? czułem się jakbym był lekko pijany, ziewałem tak, że mało laptopa nie połknąłem, skupić na pisaniu przepisów było baaardzo trudno. Jakoś doszedłem do siebie. Wmawiałem sobie jeszcze, że zaraz pójdę na siłownię i wszystko spalę.
Jaaasne ... kłamać to my, ale nie nas ...
Skończyliśmy pracę i tak patrzymy na to co zostało na stole. No co? nie będziemy tego brać przecież, niech sobie każdy nakłada. I festiwal cukru od nowa  HEJ!  przygodo!
Na siłownie już nie poszedłem, do domu ledwo dojechałem, siadłem w fotelu taki zmęczony, jakbym cały dzień na siłowni, a nie w pracy siedział.
Insulinooporność to śmieszna choroba :p

Etykiety: